niedziela, 12 sierpnia 2012

Roxanne : When the sun goes down


      Tym razem celem podróży Edwarda była Polska, a konkretnie Rzeszów. Tutaj, jak to mówił Edward, jest bardzo ważny producent, który musi być jego. Tak samo jego była Roxanne. Ona była tylko jego własnością, która miała zapewniać kontrakty, umowy. Nie była już tą samą dziewczyną.
      Teraz była Roxanne Claythrone.
      W Rzeszowie wylądowali koło godziny szesnastej. Pogoda była taka sobie, choć dla Roxanne była okropna. Mieszkała w końcu w słonecznym Miami. Wysiadając z czarnej limuzyny otworzyła parasol i szybko się pod niego schowała. Zielone szpilki stukały o purpurową kostkę, jaką był wyłożony chodnik. Obok niej szedł Edward, a otaczała ich grupa facetów w garniturach. Zawsze.
Weszli do jednego z najlepszych hotelów. Dostali pokój taki, jak każdy inny. Z łazienką i balkonem.
       - Idź się odśwież, umaluj. Masz tydzień na przekonanie Scot’a, rozumiesz? – powiedział Edward, który spojrzał się na nią tylko przy wymawianiu ostatniego słowa.
Roxanne beznamiętnie skinęła głową. Zdjęła biały płaszcz, zielone szpilki i udała się do łazienki.  Wzięła krótki prysznic na zwykłe odświeżenie się. Gdy wróciła do pokoju Edwarda już nie było. Na drzwiach wisiała tylko biała sukienka.
        Dochodziła osiemnasta. Roxanne była już gotowa. Cały strój załatwiał jej Edward. Ona miała tylko za zadanie umalować się i ubrać. I to zrobiła.
        Zjechała windą na dół. Tam czekali na nią ochroniarze, a także Edward. Razem pojechali na kolejną akcję charytatywną, gdzie był owy Scot. Deszcz przestał już padać, a na niebie widać było kilka gwiazd.
        Weszli do środka. Panował tam chaos, ale jakby kontrolowany. Kelnerzy biegali, zabawiając gości i serwując im coraz to nowsze drinki. Jakiś mężczyzna zabrał płaszcz Roxanne i powiesił go w szatni. Teraz doskonale widać było jej białą sukienkę, odsłaniającą ramiona i piersi. Złapała Edwarda za ramię i we dwójkę zeszli na dół. Usiedli przy jednym z kilkudziesięciu małych, okrągłych stoików. Niedługo potem dołączył do nich mężczyzna. Był ciut starszy od Ewarda.
- Roxanne, to właśnie Mark Scot – przedstawił go.
- Miło mi – odparł, muskając ustami jej delikatną dłoń.
- Mi też.
      Chwilę potem Roxanne musiała robić ładne miny i słuchać Edwarda i Scot’a rozmawiających o nowym filmie jej męża, ale nie tylko. Co chwila upijała łyk wody, czasem drinka, przyniesionego przez kelnera. Scot posyłał jej pojrzenia. Edward udawał, że nie widzi, jak producent flirtuje z jego żoną. Przecież tak było zawsze.
      Impreza nie nabierała jakiegoś nadzwyczajnego tempa. Każdy robił to, co chciał. Bądź musiał. Akcje charytatywne trwały, choć Edwarda to kompletnie nie interesowało. Pojawiał się często, ale tylko po to, by być bardziej rozpoznawalnym. Nie był reżyserem bardzo wylansowanym, dlatego musiał sobie trochę pomóc. Albo pomóc musiała mu Roxanne.
Wrócili do hotelu późno w nocy. Edward, trochę wstawiony, chwalił żonę.
- Scot był tobą zachwycony ! – powtarzał wciąż, głaszcząc ją po ramieniu.
      Odrzucała jego ruchy i próbowała usnąć. Powieki same się zamykały. Była zmęczona już chyba wszystkim. Ale Edward nie dawał spokoju. Musiała ulec.
      Obudziła się rano całkiem sama. Przez białe zasłony wpadały promienie słoneczne. Przez chwilę poczuła się jak w domu.
      Westchnęła głośno i wstała z łóżka. Zarzuciła na swoje nagie ciało szlafrok. Wzięła długi, odprężający prysznic. Próbowała nie myśleć o tym, że dziś ponownie spotka się ze Scotem. Nie chciała już tak żyć, a kim by była bez Edwarda? Nikim.
      Założyła na siebie jeansy, turkusową bluzkę, adidasy i wyszła z hotelu. Miała dość tej atmosfery. Chciała pozwiedzać miasto. Pierwszy raz była w Polsce. I może ostatni, a Rzeszów wydawał jej się przyjemny.
      Zjadła śniadanie w jednej z pobliskich restauracji. Wypiła kawę bez mleka, zapaliła papierosa. Wydawała się być wolna. Nie chciała wracać, ale musiała. Roxanne doskonale znała zasady tej gry. Doskonale wiedziała do czego Edward jest zdolny. Zwyczajnie nie mogła uciec.
      Zapaliła kolejnego z rzędu. Już nie wiedziała ile wypaliła. Dopiero po kilku minutach, gdy chciała sięgnąć po kolejnego papierosa, zorientowała się, że wypaliła całą paczę.
      Zaklęła.
      Była jednym, wielkim kłębkiem nerwów. Czuła, że sama sobie nie poradzi. Wyszła z restauracji, zostawiając po sobie tylko spory napiwek. Nie wiedziała z początku gdzie iść. Była pewna tylko tego, że sama sobie nie poradzi.
      Już po kilku minutach czekała aż przyjmie ją psycholog. Chodziła do nich regularnie. W Miami miała swojego osobistego, o którym Edward nic nie wiedział. Tutaj musiała iść rozmawiać z zupełnie obcą jej osobą. Ale potrzebowała tego. Inaczej wykończyłaby się psychicznie.
      - Roxanne Claythrone? – usłyszała niski, wyrazisty głos.
       Uniosła wzrok i ujrzała dość wysokiego, w średnim wieku mężczyznę. Był ubrany w jasną koszulę. Cały czas delikatnie się uśmiechał.
      Wstała i weszła do jego gabinetu. Nie pytał o nic. To Roxanne miała mówić, a on słuchać.
       - Tomek Wasilewski. Z doświadczenia wiem, że łatwiej mówić do kogoś na Ty, więc jeśli chcesz, to Marek jestem. – Podał jej dłoń i obdarzył promiennym uśmiechem.
      - No dobrze – zgodziła się niepewnie.
      - Więc, słucham cię, Roxanne – spojrzał na nią spod okularów, które jak sądziły były tylko dla ozdoby, bądź też wydawania się bardziej mądrym.
       Opowiadała. Lekko i swobodnie. Obecność Wasilewskiego sprawiała, że jej dusza przypominała lilię płynącą po tafli spokojnego jeziora. Marek co kilka chwil posylał jej krótkie spojrzenia, po to, by wiedziała, że jej słucha.
       Gdy skończyła mówić odetchnęła z ulgą. Powiedziała wszystko to, co chciała i czuła się o niebo lepiej. Nawet kilka papierosów nie działa tak uspokajająco jak rozmowa. Przynajmniej dla Roxanne.
       - Przecież ty uciekasz od problemów – stwierdził Wasilewski, co doprowadziło Roxanne do zirytowania. To samo słyszała od swojego psychologa. I to samo powtarza, ale wie, że to niemożliwe.        Niemożliwym jest uciec od Edwarda.
Uśmiechnęła się pod nosem i wywróciła oczami.
- Mogę zapalić? – spytała już nawet nie oczekując na reakcję Wasilewskiego. Po prostu wyjęła papierosa i zapaliła.
- Uciekasz nadal – powiedział już twardo i założył nogę na nogę.  
Zaciągnęła się zupełnie ignorując psychologa.
- Chyba mi już lepiej. Możliwe, że niedługo tu jeszcze wpadnę – puściła mu oko i wyjęła portfel. – Ile płacę?

Gdzieś w okolicy kręcił się mężczyzna. Silnie zbudowany, wysoki. Właśnie wracał z porannego treningu w dobrym nastroju. Z resztą jak zwykle. W Rzeszowie czuł się dobrze i chciał tu zostać. Nie miał nic do stracenia. Był wolnym człowiekiem. Bez większych problemów, oprócz tych z przyjęciem zagrywski. Grozer na treningach doprowadzał go do białej gorączki.
Skręcił w ulicę Hetmańską. Szedł pewnym, szybkim krokiem. Wszedł do jednego z budynków. Przywitała go jak zwykle Asia. Spytał o Wasilewskiego.
- Za chwilę kończy. Chyba. Poczekaj chwilę. Jakaś dziewczyna tam jest.
Kiwnął głową i usiał na plastikowym krześle. Lekko się niecierpliwił. Stukał opuszkami palców o umięśnione uda. Rozglądał się dookoła, sprawdzał godzinę. Wszystko to dla zabicia czasu.
W końcu Wasilewski wyszedł, a raczej najpierw otworzył drzwi pięknej brunetce. Podziękowała mu za rozmowę i musnęła delikatnie jego policzek. Na pożegnanie.
- Paul! – krzyknął Tomek, gdy brunetka już odeszła do Asi, by zapłacić.
Siatkarz szybko odwrócił głowę w stronę Wasilewskiego. Kątem oka ciągle zerkał na kobietę. Chciał ukraść jej choć jedno spojrzenie.
- Tomek, przyszedłem po klucze od bloku. Rano ci je pożyczałem, pamiętasz?
Wasilewski zmarszczył brwi.
- Tak? – dopytał. – Ah, tak ! Poczekaj chwilkę.
Mężczyzna zniknął za drzwiami swojego gabinetu, a Paul odwrócił się w stronę Asi bądź raczej tajemniczej brunetki. Nie było jej. Paul zmarszczył brwi i wzruszył ramionami.
- Proszę klucze. – Tomek uśmiechnął się do niego szeroko. – Chcesz może kawy?
- Nie, dzięki. Idę do domu trochę odpocząć. Po południu mam trening.
Paul uścisnął dłoń Wasilewskiego i odwrócił się na pięcie. Wtedy zobaczył torebkę.
- Aśka, twoja? – spytał, kładąc ręce na stoliku.
- Cholera, pewnie ta dziewczyna zapomniała. Może jeszcze ją dogonisz, co?
Lotman nie zastanawiał się dłużej i wybiegł z budynku jak poparzony. Rozejrzał się dookoła, ale nie widział nigdzie brunetki. Spuścił głowę i spojrzał na torebkę. Razem z nią wrócił do domu.
Rzucił torbę treningową w kąt i zaczął przeglądać dokumenty. Wiedział, że to może niezbyt kulturalne, ale to jedyny sposób znalezienia brunetki.
 - No proszę. Roxanne Claythrone, lat dwadzieścia pięć, zamieszkała w Miami. O, cholera – powiedział sam do siebie. – Jak cię znajdę? – Paul zmarszczył brwi i szybko wyjął komórkę. Wybrał numer do Tomka, mając nadzieję, że choć on wie, gdzie jest Roxanne.
Dowiedział się jedynie tyle, że dziewczyna przyjechała tu w sprawach zawodowych i zatrzymała się w jednym z rzeszowskich hoteli. I wyruszył na jej poszukiwania, licząc chyba jednak na cud.
Rzeszowa nie znał za dobrze. Znał tylko najbliższą okolicę, czyli halę i sklep spożywczy, do którego chodził tylko i wyłącznie po cukry proste. A więc dziś zapuścił się trochę głębiej, więc na wszelki wypadek wziął ze sobą mapę. Natrafił na hotel niedaleko miejsca, gdzie pracuje Tomek i wszedł. Spytał recepcjonistek, czy jest tutaj Roxanne Claythrone, ale żadna nie chciała mu powiedzieć. W końcu pokazał im torebkę, która była jej własnością i wtedy kazały mu iść do pokoju 52. Podziękował grzecznie i pobiegł w kierunki windy. Szukał pokoju i po chwili go znalazł. Wziął głęboki oddech i zapukał energicznie. Otworzyła mu ta sama brunetka, którą widział u Tomka. Była nieco zdenerwowana, a gdy zobaczyła Paula zdenerwowanie zamieniło się w zdezorientowanie.
- Tak? – powiedziała.
- Paul Lotman. Miło mi. – Podał jej rękę. Niechętnie ją uścisnęła. – Znalazłem pani torebkę. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz