czwartek, 19 czerwca 2014

Kakao - le pierwszy rozdział



Ja. Jestem dziewczyną po dwudziestce. Mam zero pomysłów na życie i, jak to mówi moja przyszywana siostra – Julka, marnuję się. Z moją nieskrywaną bystrością, chamstwem, pewnością siebie i skłonnością do ironii powinnam zająć się biznesem lub polityką. Ale nie do cholery sprzedażą butów! Może i ma rację, bo co prawda, nienawidzę swojej pracy, jak i całego swojego życia, ale nie kręciły mnie żadne studia. Przechodziłam, ba, nadal przechodzę kryzys buntu. Moi przyzywani rodzice, do których nadal zwracam się per pan lub pani, co cholernie ich irytuje, proponowali mi pieniądze na studia. Ja wolałam byś samodzielna.    Czemu nie wyprowadzę się z Kielc? Tu mi dobrze. Tu mam pracę, znajomych, a także rodzinę, z którą już chyba nigdy się nie zżyję. Najbliższa jest mi jednak Julka – młodsza o dwa lata ode mnie córka Pawlaków.

Pędzę do pracy. Jest grubo po dziewiątej, więc powinnam otworzyć już sklep. Na moje nieszczęście wszystko leci mi z rąk, nigdy nie dzwoniący telefon urywa się bez przerwy. Mam nadzieję, że szefowa nie wpadnie z wizytą z samego rana. Biegnę ile sił w nogach. Biegnę w obcasach i to jest chyba błąd. Wiatr rozwiewa mi gęste włosy. Ledwo widzę na oczy. Przebiegam przez ulicę, na moje nieszczęście mam czerwone. Nerwowo spoglądam na zegarek, który wskazuje za kwadrans dziesiątą. W końcu pojawia się miętowe. Nigdy nie mówię zielony. Zielony jest tak fałszywy jak rudy. Podobno kolor nadziei. Dupa Jasio. Przechodzę przez pasy szybkim krokiem. Słyszę głośne trąbienie. Przekręcam głowę w lewą stronę i widzę najeżdżającego Citroena. Staję jak wryta, a potem film mi się urywa. Wiem tylko, że już jestem zwolniona z pracy.
Budzę się w szpitalu. Nie pamiętam co się stało. Głowa mnie boli, jakbym miała ogromnego kaca. Na Sali jestem sama. Obok mnie, na półce, stoi wielki bukiet tulipanów, których wręcz nienawidzę. Do tego żółtych. Oprócz tego mandarynki, ciastka i sok.
-Werka!
Do Sali wpada Julka i zaczyna mnie ściskać. Odpędzam ją szybko od siebie. Za nią wolnym krokiem do Sali wchodzą państwo Pawlakowie – Marian i Krystyna. Zaczynają pytać, co u mnie i czy lepiej się czuję. Na wszystkie pytanie albo kiwam głową, albo tylko przytakuję. Nie należę do osób rozgadanych jak katarynki. Pawlakowie mówią, że potrącił mnie samochód. Julka dodaje, że ten facet, co to zrobił jest niesamowicie seksowny. Zostawił kwiaty i tyle go widziano.
- Policja ma go na oku. Pirat drogowy! – Pani Krystyna prycha i krzyżuje ręce na piersi. – Odpoczywaj, a my odwiedzimy cię jutro.
Kiwam beznamiętnie głową i proszę by wyszli, bo irytuje mnie wszystko dziś. Biorę słuchawki, wkładam je sobie do uszu. W swojej głowie mam tylko dźwięki rapu które uspokajają mnie. Nie wiem, ile czasu leżałam spokojnie. Może nawet usunęłam. Na sali nadal byłam sama i nie zanosiło się na zmiany. Za oknem było już ciemno. Takie uroki zimy. Zimy, której wręcz nienawidzę.                                                                   Nagle, do mojej sali wchodzi wysoki brunet, o nieokiełznanej fryzurze. Delikatnie kiwa głową w moją stronę. Chwilę później z jego ust wydobywa się ciche Dzień dobry. Co prawda po angielsku i co prawda z francuskim akcentem, ale jednak.
- Lepiej się pani czuje? – pyta, siadając obok na starym, niskim taborecie z jedną nogą krótszą.
- Nie, biorąc pod uwagę fakt, że boli mnie głowa i jestem zwolniona z pracy. – Uśmiecham się ironicznie, co robię praktycznie co kilka minut.
Brunet spuszcza wzrok.
- To od pana te kwiaty?
- Tak.
- Są niesamowite! – Klaskam w ręce i ponownie uśmiecham się ironicznie, czego mężczyzna w ogólnie nie zauważa i myśli, że te żółte tulipany rzeczywiście mi się podobają. – A tak serio, to są okropne, ale doceniam, że je kupiłeś. Mi by się nie chciało.
Brunet krzywi się lekko i odgarnia włosy z czoła.
- Przyszedłem panią przeprosić – powiedział po kilku chwilach ciszy.
- Przeprosiny przyjęte. Notabene, jak mój oprawca na ma imię?
- Pierre Pujol – przedstawia się i jednocześnie na jego twarzy maluje się uśmiech. – A pani?
- Weronika Brzozowska.
Francuz powtarza moje imię i nazwisko, co z jego akcentem słuchać było jako Weronik Bdzioziowśka. Po chwili żegna się, ale obiecuje, że wpadnie jutro spytać się co słychać. Wzdycham tylko głęboko i marzę by wrócić do domu. Na chwilkę sam na sam ze sobą. Albo wyjechać. 
________
Pewnie niektórzy czytali, pisane dawno, ale łapcie! ;)
Jeszcze 8 rozdziałów. 

4 komentarze:

  1. omfghfsdghjjkkugftcdxsfh. ej no lubię to.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kielce to nie miasto, to stan umysłu. Tylko tutaj można przejechać się spod Echa na dworzec za 81,50 przez debilowatego kanara, który odciąga cię od kasownika gdy chcesz kupić bilet. To w Kielcach wózek z TESCO po prostu znalazł się na piramidce Politechniki Świętokrzyskiej. Właśnie tu ludzie zacinają się w drzwiach obrotowych a inni zamiast im pomóc robią zdjęcia.
      W każdym bądź razie zostaję tu na dłużej, bo choć postać Pierra jest mi całkowicie obojętna, to uwielbiam ludzi z charakterem Weroniki.
      pozdrawiam, kielecka zielarka

      Usuń
    2. Niedawno byłam, doświadczyłam...

      Usuń