środa, 2 lipca 2014

Kakao - le drugi rozdział

Ty. Odwiedzasz mnie w szpitalu i przynosisz kwiaty. Już, na szczęście, nie tulipany, a piękne, czerwone róże. Uśmiechasz się ciepło i mówisz o sobie z wielkim zapałem. Czasem pytasz o mnie, ale widząc niechęć z mojej strony, udajesz, że o nic nie pytałeś i dalej mówisz o sobie. Ogólnie rzecz biorąc, nie lubię pozytywnych osób i najlepiej to zadźgajmy się wszyscy nożami, bo życie jest niesprawiedliwe, ale ty jesteś cudowny. 
- Chcesz iść na kakao? – pytasz i już wstajesz, myśląc, że się zgodzę.
I masz rację, bo zgadzam się i razem idziemy do szpitalnego, obleśnego bufetu z nie najgorszym kakao. Trafiasz w mój czuły punkt, Pierre. Kakao uwielbiam, ale ciebie chyba jeszcze bardziej.
Wychodzę, ze szpitala. Zabierają mnie Pawlakowie z Julką. A ja ciągle myślę o tobie i w duchu mam nadzieję, że nagle wyskoczysz zza drzewa. To nieprawdopodobne, że tak zauroczyłam się w facecie, który mnie potrącił i mało przez niego nie zginęłam. 
Pawlakowie znów zadają niewygodne pytania, a ja znów milczę lub tylko odpowiadam półsłówkami. Krystyna i Marian są zirytowani, ale mimo to zachowują spokój. Ja bym tak nie mogła. Mam nadzieję, że nie będę miała dzieci, bo będę strasznie złą matką. 

Widzę ciebie gdzieś w oddali. Chcę pomachać i krzyknąć twoje imię, ale ty sam już przychodzisz. Niezmiernie się cieszę i zapraszam cię na kakao. Godzisz się, bo nie umiesz mi odmówić. Szepczesz coś pod nosem, że jeszcze trochę wypadów na kakao i ciastko, a nie będziesz mógł wyskoczyć nad siatkę. Śmieję się głośno, choć to do mnie niepodobne. Powinnam cię zbyć ironią i brakiem poczucia humoru, ale Pierre, ty działasz na mnie dość dziwnie. Nie jestem sobą przy tobie.
W kawiarni opowiadasz o dzisiejszym treningu i urodzinach jednego z twoich kolegów. Szczerze to słabo cię rozumiem, bo przeplatujesz angielski z francuskim, którego szczerze nienawidzę, choćby ze względu na akcent. Ale mimo to słucham cię, a raczej patrzę na twoje usta i udaję, że wiem o czym mówisz i tylko kiwam głową.
- Lubisz siebie, co nie? – pytam pewna twojej odpowiedzi, więc uśmiecham się z satysfakcją.
- Nie bardziej niż ciebie.
 Uśmiech znika z mojej twarzy. Czuję jak się czerwienię, a teraz to ty uśmiechasz się z satysfakcją i nieźle ci wychodzi granie romantyka.
- Umiesz się podlizać – stwierdzam szybko i chcę upić łyk kakao, ale moja filiżanka jest pusta. Zamawiam więc kolejną.
- Chodzi o kakao czy to, co powiedziałem?
- Wiesz, Pierre, głębokie myślenie wydłuża przyrodzenie. 
Śmiejesz się cicho.
-Chyba pozytywne myślenie. Jak coś ci nie pasuje to mogę iść i kupić ci żółte tulipany.
- U mnie nie ma pozytywnego myślenia. Miłości nie ma, jest matematyka. Wolę jak zostaniesz. To dla mnie większa katorga niż jakieś tulipany.
Unosisz brew do góry i chcesz coś powiedzieć, ale wahasz się długo. W końcu ciszę przerywa twój telefon. Bierzesz go do ręki i z obojętnym wyrazem twarzy odbierasz połączenie. Rozmawiasz chwilę, po angielsku, ale i tak nic nie rozumiem.
- Dzwonił Rafał...  – mówisz, chowając telefon z powrotem do kieszeni.
- Nie pytałam cię o to – przerywam ci szybko i krzyżuję ręce na piersiach. 
Śmiejesz się z lekkim zdenerwowaniem lub raczej zirytowaniem.
- Muszę iść.
- Skoro tak twierdzisz. Cóż, powiedzmy, że ci wierzę.
- Musisz uwierzyć, bo jak to sama ujęłaś – umiem się podlizać. Poza tym lubisz mnie, więc już tylko czekasz aż znów się spotkamy i się umówimy. Oszczędzę ci nieprzespanej nocy i może spotkamy się w piątek o dwudziestej? Przyjadę po ciebie.
Próbuję nie okazywać mojego zdziwienia i chcę coś ci odpowiedzieć, bo widzę, że czekasz na moje potwierdzenie.
- Kim jest Rafał? – odbiegam od tematu, sama nie wiem czemu.
- Nie pytałem o to, ale uznajmy, że to twoja forma wypowiedzi : Tak, umówię się z tobą, Pierre!
Śmiejesz się głośno, zostawiasz na stoliku pięćdziesięciozłotowy banknot i wychodzisz, jeszcze oglądając się za siebie. Patrzysz się na mnie dokładnie siedem sekund.

Jakoś mało przejmowałam się naszą randką. Chyba miałam dużo spraw na głowie. Cała beznadziejna sytuacja dotarła do mnie o godzinie osiemnastej czterdzieści. Oczywiście siedziałam nieumalowana, brudna i pełna rozpaczy, bo nie miałam zielonego pojęcia, co na siebie założę. 
Kilka sekund później doszłam do wniosku, że najbardziej wolałbyś mnie bez niczego.
Sytuację beznadziejną przerywa Julka, która maluje mnie i mówi, w co mam się ubrać. Ledwo się wyrabiamy, bo słyszę jakiś samochód podjeżdżający na parking a potem dzwonek do drzwi. 
Witasz mnie krótkim pocałunkiem w policzek. Dość niewinnym, po którym obydwoje się czerwienimy. Przecież nigdy mnie nie całowałeś. Spuszczasz głowę i otwierasz mi drzwi do swojego Citroena. Dużego Citroena.
- Podobno duży samochód pomaga facetom zapomnieć o małym przyrodzeniu – śmieję się, a ty lustrujesz mnie i tylko ciężko wzdychasz.
- Czemu ty ciągle mówisz o moim przyrodzeniu?! Jeśli chcesz to się przekonasz – odpowiada w końcu.
- Przekonać o czym?
- Jesteś taka głupia czy tylko udajesz? – Robisz krótką pauzę. – Robimy to w moim dużym samochodzie czy jedziemy do mnie do domu? A może u ciebie?
Przygryzam wargę, chcę ci odwarknąć coś, ale zupełnie nie wiem co. Sprawiasz, że już nie mam argumentów i chce byś był.
- Ale nie masz w bagażniku ani nigdzie indziej żółtych tulipanów?
- Nie, tylko kakao w termosie.



________
hahahhahahahaha 

czwartek, 19 czerwca 2014

Kakao - le pierwszy rozdział



Ja. Jestem dziewczyną po dwudziestce. Mam zero pomysłów na życie i, jak to mówi moja przyszywana siostra – Julka, marnuję się. Z moją nieskrywaną bystrością, chamstwem, pewnością siebie i skłonnością do ironii powinnam zająć się biznesem lub polityką. Ale nie do cholery sprzedażą butów! Może i ma rację, bo co prawda, nienawidzę swojej pracy, jak i całego swojego życia, ale nie kręciły mnie żadne studia. Przechodziłam, ba, nadal przechodzę kryzys buntu. Moi przyzywani rodzice, do których nadal zwracam się per pan lub pani, co cholernie ich irytuje, proponowali mi pieniądze na studia. Ja wolałam byś samodzielna.    Czemu nie wyprowadzę się z Kielc? Tu mi dobrze. Tu mam pracę, znajomych, a także rodzinę, z którą już chyba nigdy się nie zżyję. Najbliższa jest mi jednak Julka – młodsza o dwa lata ode mnie córka Pawlaków.

Pędzę do pracy. Jest grubo po dziewiątej, więc powinnam otworzyć już sklep. Na moje nieszczęście wszystko leci mi z rąk, nigdy nie dzwoniący telefon urywa się bez przerwy. Mam nadzieję, że szefowa nie wpadnie z wizytą z samego rana. Biegnę ile sił w nogach. Biegnę w obcasach i to jest chyba błąd. Wiatr rozwiewa mi gęste włosy. Ledwo widzę na oczy. Przebiegam przez ulicę, na moje nieszczęście mam czerwone. Nerwowo spoglądam na zegarek, który wskazuje za kwadrans dziesiątą. W końcu pojawia się miętowe. Nigdy nie mówię zielony. Zielony jest tak fałszywy jak rudy. Podobno kolor nadziei. Dupa Jasio. Przechodzę przez pasy szybkim krokiem. Słyszę głośne trąbienie. Przekręcam głowę w lewą stronę i widzę najeżdżającego Citroena. Staję jak wryta, a potem film mi się urywa. Wiem tylko, że już jestem zwolniona z pracy.
Budzę się w szpitalu. Nie pamiętam co się stało. Głowa mnie boli, jakbym miała ogromnego kaca. Na Sali jestem sama. Obok mnie, na półce, stoi wielki bukiet tulipanów, których wręcz nienawidzę. Do tego żółtych. Oprócz tego mandarynki, ciastka i sok.
-Werka!
Do Sali wpada Julka i zaczyna mnie ściskać. Odpędzam ją szybko od siebie. Za nią wolnym krokiem do Sali wchodzą państwo Pawlakowie – Marian i Krystyna. Zaczynają pytać, co u mnie i czy lepiej się czuję. Na wszystkie pytanie albo kiwam głową, albo tylko przytakuję. Nie należę do osób rozgadanych jak katarynki. Pawlakowie mówią, że potrącił mnie samochód. Julka dodaje, że ten facet, co to zrobił jest niesamowicie seksowny. Zostawił kwiaty i tyle go widziano.
- Policja ma go na oku. Pirat drogowy! – Pani Krystyna prycha i krzyżuje ręce na piersi. – Odpoczywaj, a my odwiedzimy cię jutro.
Kiwam beznamiętnie głową i proszę by wyszli, bo irytuje mnie wszystko dziś. Biorę słuchawki, wkładam je sobie do uszu. W swojej głowie mam tylko dźwięki rapu które uspokajają mnie. Nie wiem, ile czasu leżałam spokojnie. Może nawet usunęłam. Na sali nadal byłam sama i nie zanosiło się na zmiany. Za oknem było już ciemno. Takie uroki zimy. Zimy, której wręcz nienawidzę.                                                                   Nagle, do mojej sali wchodzi wysoki brunet, o nieokiełznanej fryzurze. Delikatnie kiwa głową w moją stronę. Chwilę później z jego ust wydobywa się ciche Dzień dobry. Co prawda po angielsku i co prawda z francuskim akcentem, ale jednak.
- Lepiej się pani czuje? – pyta, siadając obok na starym, niskim taborecie z jedną nogą krótszą.
- Nie, biorąc pod uwagę fakt, że boli mnie głowa i jestem zwolniona z pracy. – Uśmiecham się ironicznie, co robię praktycznie co kilka minut.
Brunet spuszcza wzrok.
- To od pana te kwiaty?
- Tak.
- Są niesamowite! – Klaskam w ręce i ponownie uśmiecham się ironicznie, czego mężczyzna w ogólnie nie zauważa i myśli, że te żółte tulipany rzeczywiście mi się podobają. – A tak serio, to są okropne, ale doceniam, że je kupiłeś. Mi by się nie chciało.
Brunet krzywi się lekko i odgarnia włosy z czoła.
- Przyszedłem panią przeprosić – powiedział po kilku chwilach ciszy.
- Przeprosiny przyjęte. Notabene, jak mój oprawca na ma imię?
- Pierre Pujol – przedstawia się i jednocześnie na jego twarzy maluje się uśmiech. – A pani?
- Weronika Brzozowska.
Francuz powtarza moje imię i nazwisko, co z jego akcentem słuchać było jako Weronik Bdzioziowśka. Po chwili żegna się, ale obiecuje, że wpadnie jutro spytać się co słychać. Wzdycham tylko głęboko i marzę by wrócić do domu. Na chwilkę sam na sam ze sobą. Albo wyjechać. 
________
Pewnie niektórzy czytali, pisane dawno, ale łapcie! ;)
Jeszcze 8 rozdziałów. 

czwartek, 17 kwietnia 2014

Rien


Nic, nic, nic.

Dupa, gówno, cycki. 
Wszystko razem.

Miałam pisać, a nie mam czasu. Wena weną, ale czasu totalnie brak.
Bardzo Was przepraszam. 
Trochę u mnie w głowie chaos. 
Trochę źle.
Tak ciut. 
Piszę coś, nawet mam 1/3 napisane, ale chyba zbyt osobiste, żeby tutaj publikować.
Jakby ktoś coś chciał, to oto jedyny sposób na skontaktowanie się ze mną :

Trzymać się!